Piszę

Nauczanie w koronowym świecie.

Każdego lata, wraz z końcem lipca, wszystkie szkolne tematy, którymi żyłam w minionym roku szkolnym, wyparowują z mojej głowy. Zamykam myślenie o tym, co było i zaczynam planować pracę na nowy rok szkolny. Jestem ciekawa nowych uczniów, myślę o tym, jak ich przywitać, jakie projekty będą interesujące do zrealizowania i gdzie pojedziemy na wycieczki. Tak było do tej pory, bo w tym roku szkolnym, nie wiem nic.

Nie sposób planować nowych wyzwań, bez podsumowania drugiego semestru, który tak pięknie się dla mnie rozpoczął – objęłam wychowawstwo w bardzo sympatycznej, trzeciej klasie. I kiedy już poznaliśmy się z dziećmi, ustaliliśmy zasady i mieliśmy za sobą kilka naprawdę ciekawych lekcji i zadań, musieliśmy zamknąć się w domach.

Przysłuchiwałam się temu, co się mówiło w ostatnich miesiącach na temat nauczania zdalnego. Nie chcę dziś powielać tych wypowiedzi. Chciałam Wam napisać, jak sama to odbierałam, czy było to dla mnie ciekawe doświadczenie, czy totalna porażka.

Przez pierwsze dwa tygodnie przesyłałam uczniom materiały do wykonania samodzielnie lub z niewielką pomocą rodziców. Suchy przekaz o ilości ćwiczeń i numerach stron nie wchodził w grę. Chciałam być z moimi uczniami, chciałam, żeby czuli, że to ja do nich mówię. Pisałam więc listy, opisywałam polecenia w taki sposób, aby były łatwe do zrozumienia dla dzieci. Byłam w tym czasie niezwykle podekscytowana, bo ciągle szukałam nowych rozwiązań, siedziałam przed komputerem do późnej nocy i tworzyłam prezentacje, uczyłam się nowych programów, jak szalona. Ale miałam satysfakcję. Wiecie co? Nauczyłam się w kilka dni więcej, niż można to sobie wyobrazić. Gdybym planowała takie dokształcenie się wcześniej, może tylko część bym opanowała. Wygrałyby inne obowiązki, odłożyłabym to na inny czas. A tak uczyłam się jak zaprogramowany robot. Cały czas chciałam więcej, lepiej i na szczęście, albo na nieszczęście, ciągle znajdowałam coś ciekawego. W efekcie, gdy przyszedł maj, czułam potworne zmęczenie. Ale jednak satysfakcję miałam dużą.

Po dwóch tygodniach rozpoczęliśmy pracę na Microsoft Teams. Wszyscy byliśmy ciekawi, jak to zagra. I nauczyciele, i rodzice, no i dzieci. W mojej klasie, choć zdecydowana większość pięknie się mobilizowała, angażowała w lekcje, podobnie jak w innych szkołach, znalazły się dzieci, które miały kłopot z połączeniem internetowym, dostępem do komputera, czy choćby bardziej przyziemnym problemem, jakim jest dopilnowanie przez rodziców. Trudne to były momenty. Trzeba było wykazać się dużą cierpliwością, wyrozumiałością i mieć naprawdę dobre chęci. Każdego ucznia trzeba było wysłuchać, porozmawiać o tym, z czym się boryka, czym się stresuje. Dlatego też zdecydowałam, że zamiast 3 razy, będę się łączyła on-line z dziećmi 5 razy w tygodniu. W razie trudności z zadaniem, dzieci pisały na czacie lub łączyły się ze mną przez kamerkę i razem rozwiązywaliśmy zadanie. Wspominam te rozmowy niezwykle ciepło. Znikało gdzieś zakłopotanie dziecka, wstyd przed tym, że się czegoś nie rozumie, obawa przed reakcją klasy. Choć muszę przyznać, że kulturę dzieciaków podczas lekcji on-line podziwiam szczerze! Uczniowie starali się sobie pomagać, nie miałam kłopotu z „uśmieszkami” lub niepotrzebnymi komentarzami.

Najbardziej obawiałam się matematyki, która w drugim semestrze trzeciej klasy jest bardziej wymagająca. Ale dzieci poradziły sobie znakomicie. Poświęciliśmy mnóstwo czasu na tłumaczenie i zadania. Udało nam się zrobić wspaniały projekt o wiośnie, czytaliśmy lektury, dzieci rozwinęły też zdolności pisania na zadany temat. Niektóre opowiadania bardzo mnie zaciekawiły. W innych czuć było wsparcie rodzica… No tak, to już temat na inny czas. Na plastyce on-line naprawdę się relaksowaliśmy. Moje wygibasy z nożyczkami przed ekranem zapamiętam na zawsze. Mam tylko nadzieję, że żaden rodzic tego nie nagrywał 🙂

Będę wspominać ten czas, jako nowe wyzwanie, naukę. Jednak podobnie, jak inni nauczyciele miałam momenty zwątpienia i zwyczajnie chciałam wrócić do klasy, do uczniów krzyczących głośno dzień dobry na korytarzu. Myślę też, że jak na tak nieoczekiwane zadanie, poradziliśmy sobie naprawdę dobrze. Mówię tu przede wszystkim o mojej szkole. Ale nie wszędzie było tak kolorowo. Brak sprzętu, szkoleń, umiejętności, wsparcia MEN, problemy z zarządzaniem nauczycielami, którzy nie łączyli się z uczniami w ogóle, lub zaczęli dopiero w maju. Brak kontaktu z uczniami, którzy nie brali udziału w zdalnym nauczaniu. Lekcje w klasach starszych – 4 – 8 czy liceach to także ogromne wyzwanie i wcale nie dziwię się uczniom i rodzicom, że narzekali. Takich sytuacji było bardzo dużo. Obawiam się, że jeśli od września ponownie przyjdzie nam pracować zdalnie, wiele z tych problemów nie zostanie rozwiązanych.

Jednak ja miałam Wam napisać, jak osobiście odbierałam zdalne nauczanie. Dlatego nie chcę pisać o trudnościach, które doskonale znacie z mediów. Cieszę się, że moja szkoła poradziła sobie z tym wyzwaniem. Nauczyciele wspierali się i chętnie sobie wzajemnie pomagali. Mam nadzieję, że ani dzieci, ani rodzice nie będą wspominać tego czasu z przerażeniem.

Pozdrawiam Was serdecznie,

Ania

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *